Kiedyś było mi szkoda perfum, co na specjalną okazję kupiłam. Bo przecież zużyję za szybko… Bo drogie. Butelkę przez nieuwagę w mak stłukę… lepiej poczekać na specjalniejszy dzień.
I porcelanowego talerzyka malowanym ciekłym złotem jak cholera też jakoś szkoda. Tak, jakbym musiała zasłużyć, by położyć na nie głupio-malinowe ciastka. Jak talerze i karafki mamy, które zaczepiały mnie zza szklanej gablotki – te też cierpliwie czekają…
Ugotowania ulubionej zupy, bo dzieci chciały mielone. Wyjścia na spacer, bo góra prania czeka.
Ubrania sukienki w groszki, bo nie pasuje do okazji.
Tulenia kotów, hortensji i twarzy, którą coraz mniej rozpoznaję.
Pływania w rzekach, stawach i morzach – to przecież głupie na wakacje jeździć. Nowobogackich konformistyczny nonsens.
Zachody słońca lepiej przegapić, bo zakupy same się nie zrobią. Jeśli odpocznę zmarnuję czas,
Mówienia, że jesteś moim niebem unikałam jak ognia… jak z resztą wielu innych odważnych słów.
I tych trudnych, przy których serce na atomy pęka.
Mogę już jutro na tak wiele nie zdążyć. Przegapić. Stracić. Zapomnieć o życiu i umrzeć w zadumie.
Bo kiedyś i tak wszystko szlag trafi przecież.
Tyle się zmieni. Przeminie. Przepadnie.
A ja zmarnuję nikomu nie potrzebne życie… które jest wszystkim, co wciąż mam. I w kolejnym życiu szukać będzie okazji trzeba.